wtorek, 10 maja 2022

70 lat Wydziału Geologii UW - "wspomnienia łysopolańskie"

 „Baza na Łysej”

  To będzie dziwne wspomnienie. Głównie dlatego, że  wspominającemu wydaje się, iż to o czym pisze - wspomnieniem wcale nie jest. Przecież było to „zaledwie wczoraj”…

 Wystarczy zamknąć oczy, pomyśleć: „przyjazd na Łysą” – i w pamięci przesuwają się obrazy…

            Zasypany śniegiem las tatrzański ukazujący się w reflektorach samochodu, wysoka na ponad metr śnieżna „banda” wzdłuż drogi, kolejne zakręty pokonywane służbową Nysą na niskim biegu, potem krótka prosta, światła przejścia granicznego, mrok dalszej drogi – wreszcie stop. Wyskakujemy z ciepłego wnętrza, i przy pomocy wiezionej z Warszawy łopaty  odkopujemy śnieżną zaspę, by po kilkunastu minutach móc otworzyć bramę… Samochód powolutku wjeżdża na nieskazitelną, śnieżną powierzchnię podwórka, Murzyn (pies) ujada na łańcuchu. Zamykamy bramę, brniemy po łydki w śniegu, otrzepujemy buty na kamiennych schodkach i otwieramy (z odrobiną wysiłku) drzwi. Lekka wilgoć, zapach kurzu, ślady mysich harców… Jesteśmy „na Łysej”…

             Zapewne żyje w Polsce (i na całym nawet świecie) kilkaset osób, u których zwrot „baza na Łysej” wywoła podobne obrazy. Wspomnienia… Dla postronnych będą to tylko opowieści rodem ze schroniskowych gawęd, ogniskowych czy góralskich posiadów przy ognisku.

 Wspomnienia – wszystkie – to suma trzech elementów: ludzi, miejsca i czasu.

  Ludzie

W historii poznania Tatr, w historii badań i rozwoju wiedzy o przyrodzie tatrzańskiej na trwale zapisało się szereg nazwisk badaczy i naukowców, którzy swoimi pracami tworzyli fundamenty pod poznanie przyrody tatrzańskiej. Nawet dla osób interesujących się Tatrami okazjonalnie – takie nazwiska jak Stanisław Staszic, Mieczysław Limanowski, Ludwik Zejszner, Walery Goetel, Tytus Chałubiński - nie stanowią zagadki. Oni rozpoczęli. O tych, którzy poszerzali ścieżki wytyczone przez pionierów, wie już mniej osób – ale w środowiskach naukowych, w szczególności związanych z naukami geologicznymi – takie nazwiska jak Edward Passendorfer, Stanisław Sokołowski, Kazimierz. Guzik, czy z „młodszego pokolenia” Zbigniew Kotański, Jerzy Lefeld, Piotr Roniewicz, Wojciech Jaroszewski, Jan Rudnicki, Jerzy Głazek – mówią „wszystko”. Wiele z tych osób przez całe swoje zawodowe i naukowe życie związanych było z Wydziałem Geologii Uniwersytetu Warszawskiego. Do tej kategorii osób również należała profesor Danuta Małecka. Z jej postacią, badaniami, działalnością naukową i organizacyjną nierozerwalnie związane są wspomnienia o „Łysej”.

            W Tatrach i na Podhalu założyła sieć obserwacji stacjonarnych wód powierzchniowych i podziemnych górnej części zlewni Dunajca. Przekonała ludzi do współpracy, doprowadziła do zainstalowania wodowskazów, uzyskała fundusze na opłacanie obserwatorów, wyjazdów kontrolnych, na badania szczegółowe. W latach największego rozwoju sieć owa obejmowała - tylko w samych Tatrach, na obszarze Tatrzańskiego Parku Narodowego - prawie 30 posterunków wodowskazowych, w których odczyty prowadzone były raz lub dwa razy w tygodniu („państwowych” wodowskazów na terenie Tatr było w tym czasie sześć). Podobna liczba posterunków obserwacyjnych – wodowskazowych, jak i pomiarów głębokości zwierciadła wody w studniach – działała na terenie Podhala. W oparciu o te punkty pomiarowe prowadzone były nie tylko „zwykłe” pomiary hydrologiczne – ale również , okresowo, określane były objętości przepływów w przekrojach hydrometrycznych, wydajności źródeł, próbne pompowania studzien, rejestrowano podstawowe parametry fizykochemiczne wód. Trzeba przy tym pamiętać, że ową sieć prof. Małecka tworzyła od zera w latach 70 XX wieku, rozwijała w latach 80 i 90. Niby niedawno – ale tamta rzeczywistość była zupełnie inna…

            Bezpośrednio z działalnością naukową i zawodową profesor Małeckiej, z czasami, w której istniała „baza na Łysej” wiąże się powstanie kilkudziesięciu prac magisterskich, kilku doktoratów i rozpraw habilitacyjnych. Prowadzenie badań stacjonarnych, zwłaszcza w terenie tak odległym od Warszawy i tak trudnym, jakim są Tatry, nie byłoby możliwe bez sprawnego, zgranego zespołu. Jego trzon stanowiło zawsze kilka osób, z którymi współpracowała na niwie zawodowej, ale również pozostawała w bliskich, nieomal rodzinnych relacjach. Wanda Jabłońska, Helena Pustuła, Teresa Lipniacka, Wojtek Murzynowski, Krzysztof Wilimborek, Wiesław Barczyk, – przez wiele lat zanim jeszcze powstała baza na Łysej Polanie wyruszali z prof. Małecką na badania terenowe w Tatry i na Podhale. W skład ekipy, która działała w okresie istnienia bazy weszli z czasem i młodsi pracownicy Wydziału Geologii. Część z nich brała udział w badaniach jeszcze w trakcie studiów, podczas pisania prac magisterskich. Włodzimierz Humnicki, Włodzimierz Bobrowski – czy piszący te słowa – współpracując z prof. Małecką jednocześnie byli świadkami powstawania, działania, a także likwidacji „Łysej”. Poza wymienionymi, z bazy korzystały jeszcze inne osoby, pracownicy Wydziału Geologii (i innych uczelni) prowadzący badania w Tatrach, studenci piszący prace magisterskie na terenie Tatr czy Podhala, osoby towarzysko lub rodzinnie związane z członkami ekipy, „wykorzystywane” do pomocy przy badaniach terenowych.

 Miejsce

Profesor Małecka, organizując sieć obserwacji stacjonarnych oraz tworząc zespół zdawała sobie sprawę, że rzetelne realizowanie badań nie jest praktycznie możliwe bez miejsca w którym można będzie zgromadzić i przechować sprzęt pomiarowy, odpocząć po trudach prac terenowych, wykonać podstawowe badania. Przez wiele lat (wraz ze współpracownikami) prowadziła poszukiwania odpowiedniego obiektu, który w sposób oficjalny można by było zaadaptować na cele bazy terenowej. W rezultacie tych poszukiwań Uniwersytet Warszawski wzbogacił się o jeden dom wczasowy, ale bazy ciągle nie było.

            Długoletnia współpraca zespołu prof. Małeckiej z ówczesną Dyrekcją Tatrzańskiego Parku Narodowego zaowocowała na początku lat 80-tych XX wieku umową między dyrektorem Parku Leonem Niedzielskim, a dziekanem Wydziału Geologii prof. Janem Kutkiem. Park zobowiązywał się m. in. do: „wyrażania zgody na korzystanie z urządzeń technicznych, pomieszczeń terenowych i laboratoryjnych Tatrzańskiego Parku Narodowego oraz innych świadczeń uznanych za niezbędne”.

W praktyce oznaczało to umożliwienie stworzenia stałej bazy, w której pracownicy Wydziału prowadzący badania naukowe na terenie TPN mogliby nocować i przechowywać aparaturę pomiarową. Brano pod uwagę kilka lokalizacji – ostatecznie wybór padł na jeden z budynków znajdujących się na Łysej Polanie. W starych przewodnikach znajdują się wzmianki o leśniczówce stojącej nad brzegiem potoku, zaraz za granicznym mostem. Ten właśnie budynek stał się bazą Wydziału Geologii. Podzielony był na dwie części. W jednej mieszkał na stałe pracownik Parku wraz z rodziną, druga część wykorzystywana była przez pracowników okresowych. Do bazy wchodziło się przez zadaszony ganeczek. Z ganeczku można było wejść bezpośrednio do części gospodarczo-mieszkalnej, albo po stromych schodach na poddasze i strych.

            Część gospodarczo-mieszkalna składała się z dwóch dużych pomieszczeń, kuchni i sypialni, połączonych czymś w rodzaju korytarzyka. Z kuchni wchodziło się do łazienki. Ciepło w pomieszczeniach zapewniały kaflowe piece, w których paliło się węglem. Zdobycie owego węgla było jednym z głównych zadań organizacyjnych przed sezonem zimowych badań. Bywały lata, w których tona lub dwie przyjeżdżała na „Łysą” aż z Warszawy. Z kuchni – przez niewielki korytarzyk-magazyn przechodziło się do sypialni.


             Wyposażenie bazy było początkowo nadzwyczaj skromne. W kuchni stały dwa metalowe łóżka, dwa stoły, piec (z fajerkami) i duchówką, ogrzewający jednocześnie wodę do mycia w instalacji wodnej, kilka półek. W sypialni znajdowały się piętrowe, metalowe łóżka ze sprężynami, stół i dwa krzesła.„Górka” – to był pokój z piecem, stołem i trzema krzesłami. W łazience stała żeliwna wanna, do ściany przykręcona była metalowa umywalka, obok stał nadtłuczony sedes, a pod sufitem wisiał lekko zardzewiały bojler. Za stojącymi na podwórku szopami płynęła graniczna Białka, wokół szumiał tatrzański las, od szosy do Morskiego Oka dom oddzielony był drzewami i zaroślami. Najbliższy telefon był na przejściu granicznym, najbliższy sklep (poza sezonem) – w Bukowinie Tatrzańskiej albo w Jaworzynie, po słowackiej stronie.


             Metalowe łóżka z czasem zostały zastąpione tapczanikami, z demobilu akademików. Przybyło półek, wieszaków i krzeseł. W kuchni pojawiła się lodówka, dwupalnikowa kuchenka na gaz z butli, wreszcie elektryczny czajnik. Przez lata rosła liczba garnków, patelni, talerzy, przywożonych przez członków zespołu, głównie przez panią profesor. Pojawiły się także „poakademickie” kołdry i jaśki. Na „górce” zadomowił się sprzęt laboratoryjny, suszarki, pipety, odczynniki, wagi. Na strychu spoczęły nadliczbowe tapczaniki.

 Czas, czyli działo się, oj działo

By w pełni zrozumieć specyfikę tamtego pionierstwa, trzeba dodać kilka słów na temat okoliczności, w których baza powstawała i przeżywała rozkwit. Oficjalnie działała od kwietnia 1981 r., ale już jesienią 1980 r. magistranci  prof. Małeckiej pomagali przy porządkach i wstępnym zagospodarowaniu „Łysej”. Okres „pierwszej Solidarności”, stanu wojennego, lata „powojennej” stagnacji, rozpadu gospodarki socjalistycznej i upadku komunistycznej władzy, okres „pierwotnego kapitalizmu”, czyli dwudziestolecie 1980-2000 – to były czasy, w których działała nasza „baza na Łysej”. W roku akademickim, pomiędzy październikiem, a majem stanowiła głównie zaplecze socjalne dla ekipy prof. Małeckiej prowadzącej kontrolne badania hydrogeologiczne w oparciu o stale rozbudowywaną sieć posterunków obserwacyjnych. Okresowo i nieregularnie korzystali z niej również magistranci, doktoranci prof. Małeckiej, jak również innych nauczycieli akademickich, piszący prace dotyczące Tatr.

            Na czym polegały badania terenowe? W regularnych odstępach czasu, najczęściej kwartalnych, w wybranych miejscach – profilach hydrometrycznych, związanych z lokalizacją wodowskazów – określano objętość przepływu cieków powierzchniowych, czyli – obliczaliśmy ile wody płynie w danym miejscu w danym czasie. Do prawidłowego pomiaru niezbędna była ekipa minimum trzech osób, a najlepiej pięciu, ze względu na konieczność noszenia sprzętu pomiarowego. Pomiary dotyczące konkretnego potoku musiały być wykonywane w tych samych warunkach zewnętrznych. W przypadku potoku Kościeliskiego w ciągu jednego dnia należało zrobić przynajmniej cztery pomiary: poniżej i powyżej Bramy Kantaka oraz poniżej i powyżej Wywierzyska Lodowego. Pojedynczy pomiar zajmował sprawnej ekipie około godziny. W zależności od sytuacji liczba pomiarów dla potoku Kościeliskiego mogła wzrosnąć nawet do 7 lub 8. Podobnie w przypadku pozostałych tatrzańskich strumieni. 

pomiar objętości przepływu metodą rozcieńczenia porcji wskaźnika, Rybi Potok, gdzieś za leśniczówką "Wanta"



  Wyprawy na badania kontrolne były jedną wielką przygodą i próbą dla organizatora. Pierwszym problemem był transport. Przewiezienie 5-6 osób wraz bagażami na tygodniowy pobyt było nie lada wyzwaniem. Najczęściej prof. Małeckiej udawało się zorganizować służbową Nysę (baza transportowa Uniwersytetu Warszawskiego dysponowała odpowiednimi pojazdami ale dla kierowców należało załatwić delegacje). Podróż trwała zwykle kilkanaście godzin ze względu na solidne obciążenie pojazdu.

            Pojazd w terenie to był skarb. Zdecydowanie ułatwiał i przyśpieszał działania całej ekipy. Bez względu na porę roku trzeba było zawieść zespół badawczy w rejon pomiarów tak daleko, jak tylko można było dojechać. Następnie należało odwiedzić wszystkie posterunki obserwacyjne na terenie Podhala. Jedna z osób ekipy płaciła obserwatorom, odbierała wypełnione dzienniki pomiarów, zostawiała nowe, wymieniała sprzęt, prowadziła kontrolne pomiary wraz obserwatorami. Po powrocie z takiego objazdu należało zabrać ekipę z umówionego miejsca i dotransportować na Łysą. No i oczywiście przy okazji i po drodze zawieźć prof. Małecką w tysiąc różnych miejsc, na przykład do urzędu gminy, starostwa, dyrekcji Parku, sklepu, etc.

Czasem, gdy nie było możliwe wykorzystanie samochodu służbowego profesor Małecka dzięki różnym znajomościom, organizowała transport na miejscu. A to udało się ugadać Dyrektora Parku, żeby podesłał gazika na najtrudniejszy dzień, a to jakiś inny urząd „pożyczał” pojazd. Kilka razy wracaliśmy z terenu PKS-em, a w późniejszych czasach – busami. Ta metoda nie sprawdzała się jednak zbytnio, nie tyle z przyczyn finansowych co organizacyjnych. Poza sezonem letnim autobusy PKS nie kursowały na Łysą Polanę zbyt często, szczególnie zimą ostatnie kursy ruszały z Zakopanego już ok. 17. Wejście do autobusu, którym do Białki i Bukowiny wracali uczniowie z zakopiańskich szkół, górale, góralki z zakupów i z pracy graniczyło z cudem nawet gdy było się samemu i bez bagażu. A my wracając z pomiarów mieliśmy ze sobą rozmaity i liczny sprzęt.

            Podstawowy zestaw sprzętu obejmował: tzw. zieloną skrzynkę o wymiarach 80x50x25 cm, drewnianą i przymocowaną do stelaża od plecaka, plastikowy kocioł (o poj. ok. 30 litrów), trzy wiaderka, kilka kubków metalowych, trzy lub cztery pary woderów, baniak z roztworem fluoresceiny. Dodatkowo zabierano od 10 do 20 kg soli w kilogramowych woreczkach. W „zielonej skrzynce” mieściły się cztery, litrowej pojemności szklane kolby, aparatura pomiarowa, stopery, strzykawki, pojemniczek z nasyconym roztworem soli, materiały piśmiennicze, notatniki itp. Zdobycie z takim bagażem miejsca w ostatnim autobusie jadącym „na koniec Polski” nie było łatwą sprawą. Zresztą czasem z megafonów na dworcu autobusowym rozlegał się komunikat: „autobus do Łysej Polany z godz. 16.30, z przyczyn technicznych w dniu dzisiejszym NIE ODJEDZIE!!!”. Mieszkańcom Białki czy Bukowiny zostawały jeszcze inne połączenia, ale nam perspektywa wędrówki ponad 10 km, w kopnym śniegu nieprzetartej drogi nie wydawała się atrakcyjna…

            Również aprowizacja stanowiła poważny problem logistyczny. Generalnie w czasie terenowych wyjazdów odżywianie ekipy odbywało się na zasadzie „kołchozu”. Każdy z uczestników brał jakąś żywność z domu, a to powidła, a to ciasteczka, a to domowej roboty klopsiki... Część pieniędzy z diet przeznaczaliśmy na wspólne zakupy makaronu, jajek, kaszy, chleba czy cukru. Po powrocie z terenu jedni zajmowali się przygotowywaniem, pod kierownictwem Pani Profesor obiadokolacji, inni sprzątali, porządkowali sprzęt, uzupełniali zapiski terenowe. Do legend przeszła operatywność prof. Małeckiej, która w czasach stanu wojennego umiała przekonać lokalne władze Zakopanego, że w Bazie Terenowej Wydziału Geologii na Łysej Polanie odbywają się „zgrupowania kondycyjne młodzieży studenckiej”, którym należy się aprowizacyjne wspomaganie. Przez kilka wyjazdów otrzymywaliśmy dodatkowy, pozakartkowy, przydział na kilka kilogramów najgorszego gatunku mięsa – „woł-ciela” (starsi wiedzą o co chodzi), jak również żywnościowe dary pochodzące od zachodnich organizacji charytatywnych. Od tamtej pory większość z nas nie bardzo może patrzeć, na pomarańczowy holenderski ser…

             Wiele przygód związanych z transportem miało miejsce w okresie stanu wojennego. Baza mieściła się nieomal na samej granicy, zarówno wszelakie służby jak i zwykły WOP musiały zwracać baczną uwagę na studentów, którzy plątali się w strefie granicznej. Na skrzyżowaniu szos na Wierch Porońcu urzędował stały posterunek wojskowy, rejestrujący wszystkie pojazdy (także pasażerów oraz pieszych), przemieszczające się w stronę przejścia granicznego lub do Morskiego Oka. W specjalnym kajeciku żołnierze zapisywali numery rejestracyjne samochodów, dane personalne pasażerów. W drodze powrotnej kolejna zmiana wykreślała nazwiska.

            Każdorazowy nasz pobyt w strefie granicznej musiał być zgłaszany w strażnicy WOP. Dowódca otrzymywał imienną listę, patrole wiedziały, że jest grupa ludzi, którzy mogą się swobodnie poruszać w terenie. Jednak w stanie wojennym jednostki WOP zostały uzupełnione „młodym” wojskiem. Zdarzyło się pewnego razu, że tacy właśnie „młodzi” żołnierze dyżurowali na Wierch Porońcu w czasie, gdy wracaliśmy z terenu. Służbowa Nysa została oczywiście zatrzymana, numery i nasze personalia spisane, choć tłumaczyliśmy, że „wracamy na bazę”.

            Późnym wieczorem, gdy po kolacji siedzieliśmy przy piwie w kuchni, zauważyliśmy, że na szosie panuje nietypowy ruch. W górę i w dół przemykały wojskowe gaziki z błyskającymi na niebiesko „kogutami”. Po kilku chwilach jeden zajechał na nasze podwórko. Dowódca WOP-u z Łysej Polany w towarzystwie jakichś dwóch nieznanych oficerów zapukał do drzwi. Odmówili herbaty, a dowódca dopytywał, czy nie widzieliśmy nikogo obcego. Bo w zeszycie patrolu z Wierch Porońca pozostało kilka nazwisk i numery samochodu, który po południu przejechał przez posterunek w stronę Morskiego Oka i zniknął. Kiedy zamilkł, jeden z „obcych” stanowczym głosem, w krótkich żołnierskich słowach zapytał: - „Czy wiadomo wam coś o możliwym miejscu ukrycia niebieskiej Nysy, o numerach takich, a takich?”. W tym momencie wszyscy, łącznie z dowódcą WOP zerknęliśmy w stronę jednego z kuchennych okien, za którym w świetle lampy znad ganku, widać było nasz służbowy samochód; „ A czy wiadomo nam coś o możliwym miejscu przebywania grupy siedmiu osób, w tym jednej kobiety?”. Popatrzyliśmy po sobie. Ruch warg wskazywał, że wszyscy obecni liczą. Do siedmiu. Dowódca WOP gwałtownie poczerwieniał, zza zaciśniętych zębów doleciało do nas coś na kształt: „Zabiję sk…ów”. Odetchnął głęboko, uśmiechnął się w stronę profesor Małeckiej, zasalutował i szybko wyszedł nieomal wypychając zdumionych nieznanych oficerów…

             Kilka razy – już po odwołaniu stanu wojennego – w ramach dobrego uczynku podwoziliśmy żołnierzy, którzy byli wysłani w celu kontroli przez dowódców zaniepokojonych stojącym „przy granicy” samochodem. Tego typu zwyczaj miał miejsce praktycznie za każdym razem, gdy wracając z pomiarów w Morskim Oku, zatrzymywaliśmy się na wysokości drogi do Starej Roztoki w celu odczytania stanów na wodowskazie umieszczonym pod mostkiem. Ze strażnicy WOP wyruszał w naszą stronę „kontrolny żołnierz”. W ostatnich latach, tuż przed likwidacją bazy nie czekaliśmy aż dobiegnie do samochodu. Ruszaliśmy naprzeciw. Skracało to nieco drogę, którą musiał pokonać.

            Przez pewien okres na przystanku PKS na Łysej Polanie, stacjonowali „urzędowi turyści”. Było to najczęściej dwóch młodych ludzi, ubranych w nowe dżinsy, flanelowe koszule, kurtki ortalionowe. Wyposażeni w chlebaki, lornetki, w momencie podjeżdżania autobusu z zapałem studiowali rozkład jazdy, gdy autobus odjechał, a wysiadający turyści odchodzili w sobie znanych kierunkach siedzieli na przystanku „czekając” na kolejny. W czasie gdy obok przystanku działał kiosk ruchu i bar „Pod Łysą Skałką” – konferowali z kioskarką, albo kupowali wodę mineralną.

             Specyfika pomiarów terenowych prowadzonych w Tatrach wymagała kilkuosobowej ekipy i licznego sprzętu. Oddalenie od Warszawy w połączeniu z wymaganą regularnością i powtarzalnością tych badań powodowały, że pomiary musiały zostać wykonane bez oglądania się na warunki pogodowe. Oczywiście powódź, tornado, pokrywa śnieżna grubsza niż 2 m, inne tego typu kataklizmy mogły wpłynąć na przesunięcie wyjścia w teren i wykonania badań, ale z pewnością nie mogły całkowicie ich wstrzymać.

            Jednym z najzabawniejszych obrazów, jaki zapamiętałem w związku z warunkami klimatycznymi był widok ekipy w rejonie źródła Koziarczyska. Środek tatrzańskiego lasu, rzęsisty deszcz, a w środku tego lasu i deszczu, nad źródłem wypływającym ze zbocza stoją trzy osoby. Jedna trzyma dwa parasole osłaniając pozostałe. Tamci machają rytmicznie rękoma, w których trzymają szklane kolby o pojemności 1 litra, głośno odliczając kolejne machnięcia. A dookoła gęsty las i deszcz…

             Niezatartym wspomnieniem pozostanie również oczekiwanie na transport czyli parkowego gazika, który miał nas „zebrać” po wykonanych pomiarach z parkingu przy Wodogrzmotach Mickiewicza. Przełom marca i kwietnia, śnieg zimowy jeszcze nie stopniał, z nieba wali śnieżyca grubych, mokrych płatków ograniczająca widoczność do metra. Czwórka oczekujących powoli zmienia się w białe figury. Zaczynamy podejrzewać, że transport może być niemożliwy. Warstwa śniegu na drodze rośnie w oczach. W pewnym momencie słyszymy pomruk-warkot. Zapewne to silnik pracującego na niskim biegu samochodu. Przesuwamy się w stronę drogi, bo możliwe, że kierowca minie parking z powodu zerowej widoczności. Pomruk się przybliża – i zamienia w metaliczny łoskot, huk, grzmot. W grań Wołoszyna walą jeden za drugim pioruny. Sceneria jak z filmu katastroficznego: szara biel śnieżycy, rozświetlana błyskawicami… No i oczywiście – w tym momencie zajeżdża samochód…

"Ekipa" prof. Małeckiej przy uniwersyteckiej Nysie. Zdjęcie z roku 1979 - zanim "baza na Łysej" rozpoczęła działalność


             Obcowanie z dziką tatrzańską przyrodą miało także niezaprzeczalne uroki. Sarny, kozice, jelenie, świstaki spotykane podczas wędrówek do jakiegoś źródełka z nawiązką wynagradzały trudy samej wędrówki. Pod względem spotkań z dziką zwierzyną przodowała prof. Małecka. Wiele razy, zwłaszcza podczas jesiennych wyjazdów podejmowała decyzję o ewakuacji z miejsca badania – bo w to miejsce wybierały się jelenie na rykowisko.

    Oczywiście nie obywało się bez spotkań z Nim. On – czyli tatrzański niedźwiedź – w tamtych czasach nie pokazywał się obcym zbyt często. Jednak stałym gościem na terenie bazy była słynna niedźwiedzica Magda. Trasa jej wędrówki na słowacką stronę wiodła przez nasze podwórko. Nauczyła się nawet otwierać furtkę w bramie. Na szczęście nigdy nie zdecydowała się zajść do środka. Pojawiała od końca lat 80-tych, ale najintensywniejsze kontakty z bazą miała w latach 1990-1991, tuż przed jej schwytaniem i wywiezieniem do wrocławskiego ZOO. O tym, czy w pobliżu bazy kręcą się, zwłaszcza w nocy, jakieś zwierzęta informował nas zawsze Murzyn, pies p. Adama, pracownika Parku. Mały, czarny kundelek bardzo głośno obszczekiwał wszelkie przechodzące opodal domu zwierzęta. Natomiast, gdy zbliżała się Magda – cichutko skomląc zaszywał się w głębi szopy i udawał, że w ogóle go nie ma. 

Którejś wiosny czekaliśmy na powrót z Zakopanego jednego z kolegów, który miał przywieźć aprowizację. Późnym popołudniem zorientowaliśmy się, że nie tylko Włodek powinien już dawno być z powrotem ale, że zamarł ruch samochodowy i pieszy w stronę Morskiego Oka. Postanowiliśmy sprawdzić co się stało – i poszliśmy w kierunku budynków przejścia granicznego. Za zakrętem naszym oczom ukazał się niesamowity widok. Na drodze wiodącej w stronę Łysej Polany z Zakopanego, stał sznur rozmaitych pojazdów, sięgający mniej więcej początków parkingu. Teren parkingu i przejścia granicznego oddzielony był od drogi siatką drucianą. Za siatką, od strony przejścia stał tłumek kilkunastu osób, w tym celników i pograniczników z aparatami fotograficznymi i rozmaitymi smakołykami, typu kanapka, cukierek, ciasteczko w rękach. Na drodze, na wysokości baru „Pod Łysą Skałką” trwała w najlepsze przedszkolna zabawa. Tyle, że bawiły się młode miśki. Okiennice baru były wyrwane, z wewnątrz „ktoś” wyrzucił kilka długich, drewnianych ławek, które oparte o ściany tworzyły coś w rodzaju zjeżdżalni. Po nich zjeżdżały dwa małe niedźwiadki. Trzeci spacerował wzdłuż siatki odbierając od bardziej odważnych obserwatorów, a to ciasteczko, a to cukierek… Z wnętrza baru dochodziły odgłosy mruczenia i hałas rozbijanych mebli… Po dłuższej chwili w jednym z okien pojawiła się Magda. Sprawnie przelazła przez parapet, zjechała po jednej z ław i mruknąwszy coś do młodych ruszyła w naszą stronę. Szła powoli, oglądając się za młodymi, więc mieliśmy czas by wycofać się za płot. Mieliśmy nadzieję, że niedźwiedzica z młodymi powędruje wzdłuż szosy w stronę Palenicy i Roztoki, ale po chwili cała czwórka wyszła z zarośli vis a vis naszego płotu wyraźnie zdążając ku bramie. Podaliśmy tyły. Wejście na ganek, zamknięcie – na klucz – drzwi wejściowych, zajęcie pozycji obserwacyjnych w oknach kuchni trwało mniej więcej tyle, ile potrzebowała Magda na przejście z jednej strony drogi na drugą. Otwieranie przez ogromną niedźwiedzicę furtki, przepuszczanie przez nią młodych niedźwiadków podziwialiśmy już z okien domu. Niedźwiedzia rodzina ominęła deszczomierze, służbowy samochód, szopę – w której usiłował się zabarykadować Murzyn – i ścieżką wiodącą nad rzekę oddaliła się w stronę Słowacji.

            W latach dziewięćdziesiątych profesor Małecka opiekowała się szeregiem prac magisterskich prowadzonych wokół przyszłego zbiornika wodnego w Niedzicy-Czorsztynie. Magistranci przyjeżdżali z próbkami wody, by wykonać pomiary podstawowych parametrów fizykochemicznych i określić zawartość głównych składników chemicznych. Przez ponad trzy miesiące na łysej potrzebni byli opiekunowie bazy, „chatarzy”, którzy czuwali nad wizytującymi laboratorium studentami. Taka – prawie schroniskowa – funkcja bazy dominowała w ostatnich latach jej istnienia. Wyjazdy kwartalne, czy nawet półroczne, na badania okresowe były coraz trudniejsze do organizacji. Pan Adam, który doglądał stanu technicznego podczas naszej nieobecności został przekwaterowany. Dom, w którym nie ma ludzi – niszczeje szybciej. Obiekt nie był przewidziany do remontu, a miał jedynie „doczekać śmierci technicznej”. Jeszcze przez kilka lat baza działała, jeszcze można było przeczekać w niej kilkudniowe załamanie pogody, jeszcze można było w sytuacji podbramkowej przenocować przez noc, dwie ale zmiany - zarówno ogólnokrajowe, jak i lokalne - uświadamiały wszystkim związanym z „Łysą”, że jej czas po prostu mija…

         

            Wreszcie władze Parku podjęły decyzję o rozebraniu budynku. Sieć sieć pomiarowa została zmodyfikowana i zautomatyzowana, w ostateczności przeszła pod opiekę Parku i jego pracowników.  Jedyny ślad jaki obecnie pozostał po „bazie na Łysej”, poza placem na którym stał budynek, zarastającym trawą i krzakami. to piękna, odnowiona studnia. Wygląda trochę dziwnie stojąc na pustej łączce odgrodzonej od drogi płotem. Ale jest bardzo ważna. Na jej obmurowaniu nadal znajduje się reper wysokościowy państwowej sieci pomiarowej. Przedwojenny.

 

Baza na Łysej Polanie, rozbiórka budynku.  fot. Z. Ładygin

---

 „Łysa” istnieje wyłącznie w naszych – jej bywalców – wspomnieniach. Jeszcze tak niedawno siedzieliśmy wokół stołu przykrytego ceratą, piliśmy przemycone ze Słowacji piwo, opowiadaliśmy sobie różne historie. Dziś, gdy przypadkiem, lub przy jakiejś okazji spotkamy się, niekoniecznie w górach, prędzej czy później „Łysa” się pojawia.

                                                    A pamiętasz jak…?.


 
Nie zachowało się zbyt wiele fotografii prezentujących bazę, czy jej wnętrze. Na kilku taśmach VHS zapisane zostały fragmenty terenowych wyjazdów. Oto jeden z nich.

https://www.facebook.com/lianjaskiniar.niedzisiejsi/videos/660281108719464

 

 

Przedstawiony powyżej tekst, to obszerne fragmenty wspomnieniowego artykułu - mojego autorstwa - który to artykuł ukazał się drukiem w kwartalniku Tatry, nr 1 (43) w 2013 roku. Poza zdjęciem z rozbiórki bazy (autorstwa Zbyszka Ładygina) wszystkie pozostałe fotografie pochodzą z mojego archiwum.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz