Kolejna wycieczka (na szczęście pogoda turystyczna utrzymywała się nadal) - była połączeniem nostalgicznej podróży "do przeszłości" i odrabianiem "tursystycznych zaległości".
Objazd "małej pętli bieszczadzkiej" - ze zwiedzaniem, po drodze, zapory w Solinie udał się w 95%.
Te 5% "nieudaności" - to wizyta nad zalewem i spacer po koronie zapory. Jako nieomal stali bywalcy Zakopanego i - między innymi - drogi do Morskiego Oka, powinniśmy być bardziej odporni...
Wizytę/spacer nad zalewem ja policzyłem za dwie (pierwszą i ostatnią), a Li, która była tam ostatni raz w "normalnych czasach" skwitowała po angielsku: never ever (bo nie chciała się wyrażać po francusku - merde). Toż to coś koszmarnego jest. Jarmark, badziew, prymityw, smród spalonego tłuszczu. Przejście (bo spacerem trudno to nazwać) po koronie zapory - było czymś znacznie gorszym niż spacer wspomnianą szosą do Morskiego Oka w środku sezonu turystycznego...
Ale poza tym...😎😀
Dziewięćdziesiąt
kilka kilometrów drogi - z pięknymi widokami, przydrożnymi kapliczkami i
zabytkowymi cerkiewkami (poprzerabianymi jeszcze w połowie XX wieku na
kościoły rzymsko-katolickie) - które zajęło nam kilka godzin - to był bardzo
przyjemnie spędzony czas.
"Zielone wzgórza nad Soliną" - wyglądają pięknie zawsze...
A potem była już tylko droga, przyroda, widoki...
Były też zdjęcia "na kliszę", no i "bieszczadzkie kanapki"...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz